12 winogron pochłoniętych w Sylwestra, równo z zegarkiem wybijającym północ. 12 zwęglonych cebulek, zjedzonych pod koniec stycznia na samym środku chodnika. Czemu więc nie 12 metrów wieży, której symbolicznymi ¨cegiełkami¨ są… ludzie? Zapraszamy na tekst naszej młodszej siostry Patrycji o tradycjach Katalonii.
(wpis z kwietnia 2019)
OPOWIEŚĆ PATRYCJI:
Pamiętacie historię o bożonarodzeniowym pieńku? Srającym pieńku?:) To jedna z katalońskich tradycji, której przyjrzałam się z bliska, mieszkając w Tarragonie (historię możecie przeczytać tutaj- KLIK). Niezwykłych zwyczajów i okazji do świętowania Katalończycy mają jednak więcej, a ja od kilku lat mam przyjemność uczestniczyć w nich razem z nimi. Zapraszam Was zatem na tarragoński kogel-mogel 🙂
10, 9, 8 ,7… tylko się nie udław!
Zacznijmy od magicznej nocy, rozpoczynającej kolejny – nowy rok, oczami katalońsko-latynoskiej Polki.
Sylwester zawsze kojarzył mi się z typową imprezą, spędzoną w towarzystwie rodziny bądź przyjaciół. Z dużą ilością Abby, Boney-M, Shakiry, kolorowych serpentyn i szampańskich bąbelków. Nie mogło oczywiście zabraknąć koreczków czy innych przekąsek, które doładowują energię imprezowiczów. Owoce, np. winogrona, służyły najczęściej do dekoracji stołu. Ale na pewno nie w Hiszpanii. Tu winogrona (najczęściej te białe, ciemne widywałam rzadko) odgrywają kluczową rolę. Są niczym gong, który dosłownie odlicza ostatnie sekundy starego roku.
W każdym markecie czy warzywniaku, już na kilka dni przed Sylwestrem można kupić gotową paczuszkę zgrabnych, okrąglutkich winogron na sylwestrową imprezę (spożywanie tych ogromnych, mogłoby się skończyć na urgenci, czyli hiszpańskiej izbie przyjęć). Gdy nadchodzi godzina ¨zero¨ bądź, jak kto woli – dwunasta (lepiej wkomponowuje się w całość), mieszkańcy Tarragony i innych hiszpańskich miast jednoczą się przy wspólnym winogronowym odliczaniu. Bardziej wrażliwi jeszcze tuż przed skosztowaniem, skrupulatnie wydłubują pestki, co by te winogrona łatwiej i szybciej zjeść. Ja jednak do takowych nie należę, a mimo to – owo odliczanie już dwa razy zakończyłam sukcesem;)
Jedna sekunda – jedno zjedzone winogrono. I tak dwanaście razy. Najlepiej wcinać je stojąc na prawej nodze, tak aby nie wejść w nowy rok tą pechową. Dopiero potem można sięgnąć po kieliszek szampana i wnieść właściwy toast (hiszp. „Salud!”). Mówi się, że dobrze jest włożyć do kieliszka kolczyk bądź pierścionek, by zapewnić sobie pomyślność finansową w nadchodzącym roku. Dla mnie, póki co, ważniejsze jest trzymanie walizki w pobliżu drzwi, bo Hiszpanie wierzą, że to zwiastun wielu nadchodzących podróży;)
Po winogronowym gongu pozostają nam już tylko huczne tańce do białego rana. A jeśli komuś jeszcze mało wrażeń, naprzeciw wychodzi kolejny zwyczaj, chyba bardziej niepisany, czyli rześka kąpiel noworoczna w błękitnych wodach Morza Śródziemnego. Ale nie martwcie się, nie jest tak źle. Na Złotym Wybrzeżu temperatura wody nie spada poniżej 12 stopni:)
Polaki-cebulaki, powiadają…
Ale to Katalończycy jak dzicy je zjadają! 🙂 Już jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że te małe, tak intensywnie pachnące i doprowadzające nieraz do płaczu warzywa, odgrywają tutaj znaczącą rolę. Bez nich tzw. Calçotada w ogóle by się nie odbyła, bo to tak, jakby na prawdziwego grilla czy ognisko nie przynieść soczystej, śląskiej kiełbasy.
Ale czym tak naprawdę jest owy cebulowy rytuał? To nic innego jak katalońskie święto, poświęcone calçots, czyli popularnej tutaj odmianie wielowarstwowego warzywa, które wyglądem i smakiem przypomina nieco młodszą siostrę pora albo słodkawą dymkę. Oficjalne święto przypada na ostatnią sobotę stycznia, ale tak naprawdę Katalończycy „cebulakują” przez cały sezon, czyli od listopada, aż do kwietnia. Nie myślcie jednak, ze Calçotada oznacza tylko zjedzenie cebuli i pójście do domu. Największa frajda kryje się gdzieś pomiędzy warstwami. I to dosłownie.
Ja swoją pierwszą, cebulową imprezę, przeżyłam dwa miesiące temu, w pobliskiej miejscowości Valls, skąd właśnie cała ta tradycja się wywodzi. Tłumy ludzi i mnóstwo stoisk z najróżniejszymi potrawami (oczywiście w towarzystwie sprawczyni całego zamieszania). W menu m.in: cebulowa paella (jedna z najbardziej charakterystycznych, hiszpańskich potraw, której bazą jest smażony ryż i owoce morza), aromatyczne cebulowe chlebki, soczyste mięso w cebulowym sosie, a nawet chipsy (przyznam, że uwielbiane przeze mnie Lays’y zielona cebulka maja niezłą konkurencję). Wszystko to oczywiście w aromatycznych i intensywnych oparach dymiącego ogniska i jeszcze bardziej dymiących calçots.
Klimat całego tego ucztowania jest niezwykły – ludzie siadają w grupkach na ławkach, chodnikach, placykach, trawie i przy wesołych rozmowach z przyjaciółmi, zabierają się za przygotowany pakiet „cebulaka”.
Pakiet ten, to plastikowa reklamówka, w której znajdziemy 12(!) starannie owiniętych w folię aluminiową, wciąż jeszcze ciepłych cebulek, uroczą buteleczkę lokalnego wina, symboliczny kawałek chleba, wodę mineralną, pomarańcze na tzw. „przełamanie¨ smaku (dobrze znany i kultywowany w mojej rodzinie zwyczaj :D) i (co najważniejsze) – przepyszny pikantny sos, w którym tkwi cala ¨pyszność¨ i magia cebulowej biesiady. Ach! Nie mogę zapomnieć o uroczym śliniaczku dla dorosłych, bez którego ryzyko zacebulowania się byłoby znacznie większe. A dlaczego? Bo calçots je się oczywiście rękoma!
Sposób spożycia: Gotową cebulę chwyta się w dłonie, ściąga zwęglone od grillowania liście zewnętrzne, a następnie macza w sosie i odgryza centralną część warzywa, fikuśnie odchylając przy tym głowę. Przyznam, że w tym momencie można poczuć się jak beztroskie dziecko podczas BLW, tylko z nieco mniejszym wariantem składnikowym 🙂
Moje siostry na pewno nie podważą konieczności użycia śliniaczka, w tak ekstremalnych warunkach:)
Och – Santa Tecla!
Kolejna tradycja. I kolejne zaskoczenie – jak bardzo mogą w czasie zmienić się skojarzenia z danym słowem:)
Tekla od dziecka oznaczała dla mnie przerażająca, choć jednocześnie zawsze uśmiechniętą i muzykalną pajęczycę z bajki „Pszczółka Maja”. Jednak teraz, po trzech prawdziwych Santa Teclach świętowanych w Tarragonie, imię t nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia.
Santa Tecla to czysta radość i zabawa, prawie 24h na dobę. Tętniące życiem ulice, międzynarodowe, roześmiane buzie, pochody, uliczny teatr, liczne koncerty, imprezy kończące się o 6 nad ranem i… serwis sprzątający, działający z pięciokrotną intensywnością (ten domowy również, bo po szalonych tańcach w parku, czystością butów św. Mikołaja byśmy raczej nie przekonali). Jeśli ktoś poszukuje w Katalonii spokoju, ciszy, ukojenia ducha i odespania codziennych obowiązków, lepiej niech omija Tarragonę od połowy września, aż do 23.09 bo to właśnie wtedy, znana z chrześcijańskich legend męczennica, obchodzi swoje właściwe święto.
Te dni jednoczą wszystkich, a o ich znaczeniu dla Katalończyków, przekonałam się już podczas mojego Erasmusa, kiedy na zajęciach uniwersyteckich, pokazano nam wideo z ubiegłych lat Santa Tecli, zachęcono do wyjścia na ulice z plastikowymi kubkami na…napoje wyskokowe i celebrowania tzw. Empalmady, czyli tradycji niespania całej nocy, na rzecz hucznego świętowania (i nie myślcie, że w sali byli tylko Erasmusi!). Nie wspomnę już, że w te dni skrócono, bądź… odwołano zajęcia (bo przecież są rzeczy ważne i ważniejsze… :D)
Dla zainteresowanych podaję słowa klucze tego szalonego święta:
Baixada de L’ águila – czyli najważniejszy, nocny pochód, od głównej Katedry (z figurą Santa Tecli na drzwiach) i z ogromnymi figurami, m.in. złotym orłem (tytułowy Águila i jego 90 kg, prawie żywej wagi!), uroczym mułem, czarnym demonem, ziejącym ogniem i figurami tzw. gigantów. Co ciekawe, by unieść każdą z figur, potrzebny jest kilkuosobowy zespól, który co kilka minut zmienia się, by choć na chwilę dumnie dźwigać na swych barkach regionalne, historyczne symbole (dla takiej osoby, jest to niezwykłe wyróżnienie).
Pochód rozpoczyna się o północy i trwa około 2, 3 godziny. Wykonuje się go dwa razy, tak by ci, którzy nie zdążyli na czas (np. ja, pracująca wówczas w restauracji), bądź ugrzęźli gdzieś w tłumie, także mogli nacieszyć się Baixadą. Całemu show towarzyszą zimne ognie, tradycyjna katalońska muzyka z Amparito Roca, czyli energetycznym pasodoble na czele i mnóstwo wesołych okrzyków, docierających ze wszystkich uliczek La Parta Alta (stara, zabytkowa część Tarragony/”starówka”).
Chartreuse – czyli ziołowy likier francuski, o żółtej (słabszy) bądź zielonej (nieco silniejszy) barwie, który w czasie Santa Tecli, stanowi prawdziwy „nektar mocy¨ pełnoletniej części imprezowiczów. W te wrześniowe, wciąż upalne wieczory, trunek ten najlepiej smakuje z kruszonymi kostkami lodu o smaku cytrynowym – w takiej postaci nosi on nazwę Mamadeta. Mamadetę najlepiej spożywać w specjalnym, plastikowym, dość sporych rozmiarów kubku na sznurku, ze szczelna zakrętką i wygodnym miejscem na słomkę. Jest to niezwykle przydatny gadżet, ułatwiający swobodne tańce, a dla niektórych, to także obowiązkowa pamiątka z Santa Tecli (każdego roku kubek ma inny kolor i prezentuje inne, oryginalne logo kolejnych edycji festiwalu).
W ten energetyczny napój mocy można zaopatrzyć się właściwie w każdym barze. Te, na czas Santa Tecli, serwują napoje na zewnątrz, na głównym placu Tarragony (Plaza de la Font) i tętnią życiem do późnych godzin nocnych.

Ja, to ta blondynka z żółtym kubkiem;)
Empalmada – czyli wspomniane już nocne ¨czuwanie¨ i przedłużenie dnia do 24h, które wyjdzie najlepiej, jeśli poprzedzimy je porządną, popołudniową, najlepiej kilkugodzinną sjestą.
Giganci – sympatyczne, ogromne jak to sama nazwa mówi ludzkie figury, reprezentujące historyczne postacie, związane z danym regionem Hiszpanii. Niesione są przez kolejnych szczęśliwców, w rytmie tradycyjnej katalońskiej muzyki – bębnami i trąbkami brzmiącej – tworząc barwny korowód na ulicach Tarragony.
Oprócz gigantów, możemy podziwiać także sympatyczne, choć niekiedy także groźne zwierzęta, albo np. dłoń Santa Tecli, wymierzającą sprawiedliwość. Niewątpliwie jednak ulubieńcem miejscowych (zarówno małych, jak i tych nieco starszych) jest Mulassa, czyli ogromy, zawsze roztańczony i chętny do psot muł, na którym z radością przechadzają się dzieci wytypowane z tłumu.
Konkurs Castellers – czyli niezwykle spektakularne wieże, oparte nie tylko dosłownie- na ludzkich ciałach – ale przede wszystkim na ogromnej determinacji, zbiorowej koordynacji i niezwykłym skupieniu. Ale to już tradycja, której trzeba poświecić dodatkowe miejsce…
Po nitce do kłębka, a po człowieku… na szczyt!
Bo w Katalonii, człowiek człowiekowi nie wilkiem, a…rusztowaniem i solidnym fundamentem, bez którego tradycyjne Castellers, czyli dosłownie ludzkie wieże, nie mogłyby powstać.
Nigdy nie zapomnę, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Plaza de la Font (główny plac, można powiedzieć – serce Tarragony) pełny kolorowych koszulek, bandanek i wspinających się po sobie ludzi, od lat 5 do 65 (jest to strzał, ale rozłam wiekowy tego sportu/hobby, jest naprawdę duży).
Cała ta tradycja ma już ponad 200 lat, a jej korzeni należy szukać w znanym już Wam z cebulowego szaleństwa miasteczku Valls. Co ciekawe, początkowo Castellers (z hiszp. castell to właśnie wieża) było niczym innym jak figurą taneczną, która błyskawicznie stała się sportem regionalnym, a także doskonałym motywem do organizowania zawodów w nietypowej sprawności budowlano-akrobatycznej. Z Castellers związana jest cała terminologia, która z detalami opisuje cały proces tworzenia ludzkiej wieży – zarówno od strony strukturalnej, jak i technicznej. Ale szczegóły pozostawimy na inną okazję;)
Ten niezwykły symbol Katalonii można oglądać na najważniejszych fiestach, ale również na… dziedzińcu uniwersytetu w Tarragonie, gdzieś w przerwie pomiędzy zajęciami (no bo kto powiedział, że przerwa na kawę nie może być przerwą np. na ludzką budowę?). W przeciwieństwie do oficjalnych pokazów, pełnych gwarów, dopingów publiczności i tradycyjnej muzyki, na oficjalnych treningach katalońskich „budowniczych” panuje absolutna cisza, przerywana jedynie komendami trenera w trakcie tworzenia konstrukcji.
Przyznam szczerze, że nigdy nie widziałam takiej akumulacji skupienia, ludzkiej determinacji, siły, ale przede wszystkim wzajemnego zaufania, bez których powstanie kolejnych pięter wieży, mogłoby się źle skończyć. Gdy pierwszy raz zobaczyłam wspinającego się 4 lub 5-latka na sam szczyt takiej budowli, cała drżałam ze stresu. „Spadnie?”, „Złapią go?”. Na szczęście spadają rzadko, a jeśli już się to przytrafi, to łańcuchy rąk, tworzące fundamenty całej konstrukcji, nie pozwolą nikomu upaść na ziemię.
Osobiście, wydaje mi się, że Castellers to chyba najważniejszy symbol Katalonii. Znajdziemy go na magnesach, pocztówkach, wisiorkach, koszulkach czy innych pamiątkach, które po prostu trzeba ze sobą zabrać do domu, kończąc wizytę w złotem ociekającym regionie Hiszpanii (Costa Dorada – z hiszp.. Złote Wybrzeże).
W Tarragonie, jeden z głównych pomników na głównej alei miasta, przedstawia właśnie Castellers i jest obowiązkowym przystankiem na zrobienie sobie symbolicznej fotki z wakacji. Odważni mogą spróbować się nawet na taką wieżę wspiąć, co dzielnie przetestowała moja 2-letnia wówczas siostrzenica Zosia (dodam, że oczywiście nikt przy tej okazji nie ucierpiał!). Bez dwóch zdań był to najmłodszy i na pewno najdzielniejszy Castellers w historii.
Na dziś to tyle. I jak Wam się podobają katalońskie zwyczaje? 🙂
Do następnego tekstu!
Uściski,
Patrycja – najmłodsza z SIS 🙂
Spodobał Ci się wpis? Będzie nam miło, jeśli zostawisz komentarz, albo udostępnisz go dalej.
Nie chcesz, by ominął Cię kolejny tekst? Polub sisandkids.pl na Facebooku
i obserwuj nas na Instagramie. Tam najwięcej zdjęć z ciekawych miejsc, wydarzeń i relacje na stories.
No i zasubskrybuj kanał sisandkids.pl na YouTubie. Tam wkrótce nowe wideo:)
ZOBACZ TEŻ:
Rekin na pisankach i palma zamiast bazi. Wielkanoc na Cyprze
Wakacje z maluchem. Kilka wskazówek przed pierwszą podróżą
Świetne książki o podróżach dla małych (i większych) odkrywców
Leave A Reply