Gdy po raz pierwszy zamotałam go w chustę był chyba lekko zdziwiony. Bo to przedziwne uczucie mieć dziecko tak blisko siebie, mając jednocześnie wolne ręce. Szybko docenił praktyczność noszenia, choć dopiero przy drugim synu sięga po chustę sam z siebie. I mimo, że robi to głównie dla wygody, to wzruszam się za każdym razem, gdy widzę ich razem. Tak blisko.
Wpis z czerwca 2018 roku:
– Pamiętasz, co czułeś jak zamotałeś Antka pierwszy raz? – zapytałam ostatnio mojego męża.
– Pamiętam, że to było śmieszne. Fajne uczucie: bob dużo lżejszy niż podczas noszenia go na rękach, no i można wszystko zrobić – odpowiedział.
– I nie bałeś się, że Ci wypadnie? – dopytywałam.
–Nieeee. Pomyślałem, że tam jest tyle materiału, że nie ma jak wypaść – skwitował.
Pełen luz – tak mogłabym podsumować podejście mojego męża do chustonoszenia. I nie chodzi wcale o to, że luz blues, czyli jakoś tam włożyć malucha do chusty, byle jak i niech się dzieje, co chce. Chodzi o to, że on w odróżnieniu ode mnie, od razu tej chuście i chustonoszeniu zaufał. Nie było w nim strachu i stresu związanego z tym, w jaki sposób ogarnąć ten ponad czterometrowy kawał materiału, nie bał się, że maluch mu się z tej chusty jakimś cudem wymsknie, nie martwił się, że będzie dziecku niewygodnie. A takie właśnie schizy towarzyszyły mi, gdy pierwszy raz o tej chuście pomyślałam i gdy na własną rękę próbowałam ją ogarnąć.
On, w odróżnieniu ode mnie, entuzjastycznie podszedł do sprawy, bo chustowanie wydało mu się szalenie wygodne i praktyczne. Uznał, że dobrze by było mieć chustę w pogotowiu, zwłaszcza że szykował nam się wtedy wyjazd nad morze, a opcja targania wózka po plaży nie wchodziła w grę. Całą resztę pozostawił jednak mi – uznając, że ja to na pewno ogarnę.
Nie ogarnęłam.
Pierwsza kieszonka
Wtedy, przed naszym wyjazdem, wystraszyłam się długiej chusty, a filmiki które obejrzałam wówczas na youtube raczej mnie od chustonoszenia odwodziły. Przerósł mnie ten kawał materiału i kompletnie nie wiedziałam, jak przełożyć to, co widzę na filmiku, na siebie i niemowlę. Na szczęście trafiliśmy do fizjoterapeutki, która na spotkaniu wspomniała także o chustach i zamotała mi kieszonkę. Mąż stwierdził, że to wcale nie jest takie trudne i pomagał mi później dzielnie w domu odtworzyć wiązanie.
Znów sięgnęliśmy do filmików, ale oglądaliśmy je już z innej perspektywy. Wiedziałam o co chodzi, bo chustę miałam już wcześniej na sobie. Wiedziałam w jakiej pozycji powinno być dziecko i jak to mniej więcej ma wyglądać na mnie. A jak już ogarnęłam, to chciałam, żeby on też spróbował. Zależało mi na tym, by złapał z synkiem większy kontakt. Taki wiecie…bardziej intymny. Żeby poczuł bicie serduszka przy swoim sercu, żeby stał się alternatywą na czas usypiania, żeby Antek umiał się przy nim wyciszyć tak, jak przy mojej piersi. Ale nie odważyłam się sama go zamotać, a on sam nie próbował. I wtedy spotkaliśmy się z doradczynią chustową.
Sprytna żona
Chciałam, żeby spotkanie odbyło się wtedy, gdy mój mąż będzie w domu. Po pierwsze chciałam, żeby pomógł mi zapamiętać te wszystkie informacje, bo co dwie głowy to nie jedna, a po drugie liczyłam na to, że nauczy się sam zamotać dziecko. Spróbował najpierw na lalce, a później zamotał naszego starszego synka, który miał wtedy jakieś 3 czy 4 miesiące. Gdy ich tak razem zobaczyłam, podskoczyło mi serducho. Totalne wzruszenie i wielka radość!
Po wizycie doradczyni, mąż nosił Antka w chuście od czasu do czasu. Na spacerach, a czasami w domu przy usypianiu. Ale nigdy nie motał sam. Teoretycznie wiedział, jak to zrobić, ale w praktyce wkurzał się trochę, walcząc z chustową materią, a wtedy denerwował się też Antek. Stanęło więc na tym, że to ja mu pomagałam – tak było szybciej i spokojniej.
On z kolei z wyrozumiałością patrzył na chustowy szał, w który wpadłam po zakupie pierwszej chusty i nie dociekał za bardzo, gdy przez nasz dom przewijały się kolejne:) Ta na testach, ta z inną domieszką, ta na szybkie akcje, ta krótsza na plecy, ta ręcznie tkana… kto wpadł przez chwilę choć jedną stopą w chustowy świat, ten wie o czym mówię;)
Góry i mei tai
Kiedy pierwszy raz mieliśmy jechać z Antkiem w góry – mąż nosił go w nosidle typu mei tai. Polubili się, muszę przyznać. Mąż i mei tai oczywiście;) Pokonywaliśmy wtedy spore odległości i zdobywaliśmy wysokości. Mąż dźwigał syna zdecydowanie częściej niż ja. Miał więcej siły i lepszą kondycję.
Cudownie było spacerować z nie tak lekkim już bobasem po Gorcach i przemierzać z nim tatrzańskie doliny. Bez noszącego taty wiele z tych wypraw by się nie odbyło. Ja nosiłam na co dzień, mąż przy wielkich okazjach. I tak nam było dobrze.
Noszący tata i wygrane w konkursie klamrowe nosidło, umożliwili nam rodzinne zdobycie Połoniny Wetlińskiej, gdy byłam już w widocznej ciąży, a dwa miesiące przed porodem, chodzenie po gorczańskich pagórkach w poszukiwaniu jagód i poziomek. Ja nie nosiłam wtedy wcale. To mąż ratował sytuacje. Pomagałam mu zapinać nosidło i szliśmy razem w drogę.
„A może ja (…)?”
Kiedy urodził się nasz drugi syn, po chustę sięgnęłam szybko, jakoś w drugim tygodniu jego życia. Nosiłam sporo, zwłaszcza przy okazji przeprowadzki do Wrocławia. Gdy zaczęliśmy intensywnie zwiedzać miasto i odkrywać Dolny Śląsk – okazała się niezastąpiona. I zdarzyło się coś, czego kompletnie się nie spodziewałam – mój mąż zaczął intensywnie z niej korzystać.
Zaczęło się niewinnie – „Może ja wezmę bobka w chustę?” – zapytał któregoś razu. Popatrzyłam, zamotałam i ruszyliśmy na spacer.
Noszenie takiego malca chyba bardzo mu się spodobało, zwłaszcza że Ignaś był mniej wymagający niż jego starszy brat. Nie denerwował się trzymany przez inną osobę niż ja, potrafił dłużej wytrzymać bez piersi i nawet usypiał w chuście, kołysany przez tatę.
Mąż coraz częściej nie chciał zabierać na zwiedzanie wózka, coraz częściej proponował, że to on może nosić, aż w końcu zaczął sobie z tą chustą coraz lepiej radzić. Nie pytał już, gdzie jest środek i „jak to ma być teraz?”. Sam zaczął przygotowywać sobie bazę do kieszonki i wkładał w nią syna. Potrzebował mnie właściwie tylko do „asekuracji” przy etapie dociągnięcia wewnętrznych krawędzi i do zawiązania węzła z tyłu. Do dziś mu ten węzeł wiąże, on z kolei wiąże mi:) Całą resztę ogarnia sam. Wspaniale dociąga, koryguje pozycję. Sam też pakuje chustę do auta, albo przypomina mi, bym ją zabrała.
Marka? Nie znam
Nie ma dla niego znaczenia, jaką chustę ma na sobie. Nie rozróżnia marek, nie zna nawet ich nazw. Mało go to obchodzi. Wie, które chusty w naszej szafie są z Indii, a które nie i ta wiedza mu wystarcza. Wie też, które są nasze, bo od razu rozpoznał pożyczoną;)
Chusty dzieli na dłuższe i krótsze. Jeśli jest w stanie się w nią zamotać – jest ok. Jeśli nie – to oznacza, że będę w niej nosić tylko ja;) Potrafi też ocenić, w której mu wygodniej, w której Ignaś mniej mu ciąży i którą łatwiej mu dociągnąć. Prawdopodobnie ma też jakieś estetyczne preferencje, ale o nich nie mówi. Bo chusta ma dla niego wymiar czysto użytkowy. Czy są na niej listki, słonie, serca, paski czy bohomazy – nie ma to dla niego znaczenia. Podobnie jak kolory, choć nie wiem, jak zareagowałby na ostry róż czy odcień sraczki:) Wiem jedno – chce nosić i sięga po chustę sam, bez namawiania. A mnie to zwyczajnie wzrusza.
Ja emocje, on wygoda
To piękne widzieć ich razem tak blisko. Patrzeć, jak niemowlę uśmiecha się w objęciach taty. Wiedzieć, że ja mogę wtedy skupić się na starszaku. Zrywać z nim poziomki czy stokrotki, podczas gdy bobas relaksuje się na piersiach mojego męża. To cudowne widzieć, jak są ze sobą w kontakcie. Bo dziecko niesione w chuście to trochę inna bajka niż dziecko w wózku, nawet jeśli wózek też prowadzi tata. Inny dystans, inne emocje, inna perspektywa.
I choć dla mojego męża chusta to przede wszystkim wygoda, a nosi ze względów praktycznych – by uniknąć ładowania do auta wózka, rozkładania go, składania, przenoszenia, by mieć wolne dłonie, by było mu lżej i bardziej komfortowo, niż nosząc Ignasia na rękach – to serce śmieje mi się zawsze, gdy widzę ich takich „związanych”. Bo to kolejna rzecz, jaką może robić ojciec z dzieckiem. I kolejna okazja do przytulania.
Dlatego Panowie, noście swoje dzieci. Spróbujcie, chociaż raz! A Panie – zamotajcie swoich mężów. Spodoba im się, gwarantuję. Bo jak mawia mój mąż, to takie „śmieszne uczucie”. A jaka wygoda!
PS. Kilka dni temu mój mąż wniósł starszaka, ważącego prawie 16 kg na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców. To był wyczyn z kategorii hard, bo oprócz dziecka niósł też ciężki plecak 🙂
Czytaj też:
Dziecko nie wymusza bliskości – wywiad z doradcą chustonoszenia
Leave A Reply