Nigdy nie miałam fioła na punkcie zdrowego jedzenia. Owszem, unikałam fast foodów, jadłam warzywa, owoce, wiedziałam że kasza jest zdrowsza od makaronu, że glutaminian jest feee, a masło powinno mieć 82 proc. tłuszczu. Ale żeby czytać składy? Nieeeee…. bez przesady. I wtedy pojawił się on – mój Syn.
To śmieszne jak dziecko potrafi zmienić rodzica. Jak maleńki człowiek układa nam w głowach i porządkuje świat. Jak otwiera serca, uczy, co ważne i mobilizuje do działania i pracy. Także nad sobą.
Mojemu dziecku zawdzięczam wiele. Ale tego, że nauczy mnie zdrowiej jeść się nie spodziewałam. Początków mogę się doszukiwać w okresie ciąży, ale z perspektywy czasu widzę, że teraz jem dużo zdrowiej niż wtedy. Nie oszukujmy się – choć uważałam wtedy na to, by odżywiać się jak najlepiej, wcinałam dużo warzyw i owoców, unikałam syfu i jedzenia na mieście, przygotowywałam sobie zdrowe sałatki i soki, to zdarzały mi się te paskudne zachcianki, kiedy musiałam, no musiałam zjeść paczkę ciastek, połknąć ze trzy batoniki, albo kupić sobie puszkę coli. Jakiś wewnętrzny imperatyw mną kierował. Jakaś taka dzika, niepohamowana niczym chęć, której ciężko się było oprzeć. Nawet kiedyś apetyt na cheesburgera mnie dopadł. I na kebab. Taki z budki. Albo na fryty z majonezem. Wstyd okrutny, ale cóż…. życie.
Oczywiście, w większości przypadków zachcianki były efektem braku czegoś, czego mój organizm koniecznie potrzebował. Dopadała mnie momentami niepohamowana ochota na kiszone ogórki czy kapustę, na sardynki, jajka za którymi wcześniej nie przepadałam, wątróbkę czy tonę zieleniny, w postaci różnego rodzaju roszponek czy sałat lodowych. Pokochałam też oliwki, które wcześniej nie chciały mi przejść przez usta. Pamiętam to jak dziś – stałam z mężem w kolejce do restauracji IKEA z zamiarem zjedzenia tych słynnych klopsików. I wtedy zobaczyłam bar sałatkowy. I oliwki. I wiedziałam, że muszę je mieć. Wyobrażacie sobie ten szok, kiedy wiecie, że chcecie zjeść rzecz, która normalnie Was obrzydza, a która nagle jawi Wam się jako spełnienie wszystkich kulinarnych marzeń? Tego popołudnia zjadłam na obiad talerz oliwek wymieszanych z ananasem, ale cóż… zachcianka była chociaż zdrowa;)
To nieszczęsne BLW
Ale te moje ciążowe próby jedzenia zdrowo, to był pikuś w porównaniu z tym, co nastąpiło później, gdy moje dziecko pojawiło się już na świecie. Co najśmieszniejsze, to nie karmienie piersią zachęciło mnie do zgłębiania tajników zdrowej kuchni, bo jako świeżo upieczona mama jadłam na początku bardzo nieregularnie i raczej po to, by się szybko najeść, a nie dostarczyć organizmowi potrzebnych składników. Najczęściej po prostu połykałam coś w biegu i zapychałam się jakąś przekąską, bo na celebrowanie posiłków zwyczajnie nie miałam czasu. Aż wreszcie przyszedł czas na rozszerzanie diety. I to nieszczęsne BLW, które tak koniecznie chciałam wprowadzić.
To, co wiedziałam na pewno to fakt, że chcę żeby moje dziecko jadło zdrowo. Że chcę, by jadło samo. By poznawało smaki i uczyło się dobrych nawyków. Że nie będę mu dawać cukru i soli. Że będę uważnie wybierała to, co je, unikała rzeczy przetworzonych i starała się wszystko robić sama. Wielka w tym zasługa mojej siostry Ani, bo tak naprawdę ona przetarła mi ścieżki, przerabiając wszystko ze swoją córeczką kilka miesięcy wcześniej.
I się zaczęło… przepisy, książki, blogi i grupy tematyczne na Facebooku. Chciałam jak najwięcej wiedzieć i jak najlepiej się przygotować. No, bo po prostym gotowaniu warzyw na parze, czy przyrządzeniu kaszy z owocami, pora była przecież na coś więcej. Jakąś zupkę, przekąskę, może zdrowe łakocie? W każdym razie coś bardziej wymyślnego. I wtedy okazało się, jak wielu rzeczy nie wiedziałam i jak na wiele spraw nie zwracałam wcześniej uwagi.
Amarantus, karob i kiszone rzodkiewki
Gdyby nie to rozszerzanie diety i moja pewność, że chcę by Antek jadł zdrowo, pewnie bym się nie dowiedziała, że są takie produkty jak karob, amarantus ekspandowany, czy chia. Nie zawracałabym sobie głowy, by mleko krowie zastąpić roślinnym i nie miałabym pojęcia, że można je samemu tak łatwo przygotować. W sklepie pewnie sięgałabym po jogurty naturalne ulubionych marek, a tak zaczęłam czytać ich składy. I wiecie co? Porzuciłam te swoje „ulubione”, bo okazało się, że poza mlekiem i bakteriami, w składzie mają wiele innych niepotrzebnych rzeczy.
Zaczęłam zwracać uwagę na szczegóły, czytać to, co napisane małym druczkiem na opakowaniach i szukać zdrowych alternatyw. Kombinować, jak zastąpić „stare” przepisy „nowymi”, albo jak wprowadzić zdrowsze składniki, zamiast tych tradycyjnych. Jak zrobić dania, które moglibyśmy jeść wspólnie, tak bym nie musiała gotować oddzielnie dla nas i dla dziecka, a jednocześnie zachować zasadę, by syn nie jadł cukru i soli.
Nauczyłam się robić „bazę” do wielu zup, podkręcać smaki różnymi ziołami i doprawiać dania na talerzu. Zaczęłam mrozić i wekować. Odkryłam, że kisić można nie tylko ogórki, ale np. rzodkiewki, które smakują obłędnie i że można zrobić dżem bez grama cukru. Pokochałam przetwory i zapragnęłam robić je z czego się da. Zaczęłam korzystać ze wszelkich sezonowych dobrodziejstw warzywno-owocowych i otworzyłam się na nowe smaki. Przepisy zaczęły częściej służyć mi jako źródło inspiracji, a rzadziej jako instrukcja.
Ksylitol i zdrowe batony
Wyrzuciłam z głowy uprzedzenia czy schematy i okazało się, że naleśniki można zrobić bez jajek, że istnieją słodycze bez cukru i że jestem w stanie sama łatwo zrobić mojemu dziecku słodki i zdrowy tort na roczek. Pokochałam morwę białą i sok z brzozy, zaczęłam przemycać kurkumę do słodkich dań, cynamon do zup czy mięs, a siemię lniane niemal do wszystkiego.
Gdy chce nam się z mężem słodkiego, potrafię zrobić zdrowe batony w 15 minut, bo zdrowe wcale nie znaczy skomplikowane i czasochłonne. Mogę upiec synkowi ciasteczka z zaledwie dwóch składników, przygotować mu naturalnie słodkie placuszki, albo frytki z selera.
Wiem już, co to ksylitol czy erytrytol, choć do słodzenia i tak wystarczają mi zazwyczaj banany czy daktyle. I choć wciąż zdarza mi się czasem zjeść coś niezdrowego, ulec pokusie na batoniki, czy sklepowe ciastka, to jeśli chodzi o dietę mojego dziecka nie mam sobie nic do zarzucenia. Wierzę, że zdrowe nawyki żywieniowe zaprocentują w przyszłości i jestem dumna, że dzięki Synkowi, także my – rodzice – jemy tak zdrowo, jak nigdy dotąd.
Leave A Reply